"Maździernik i Czerwopad - to nowe nazwy miesięcy, jakie proponuję w miejsce dotychczasowych - Maj i Czerwiec" - pisze Andrzej Poniedzielski na swoim i Magdy Umer
blogu. No i racja, nie ma to tamto. Leje, pada, siąpi, leje, pada, siąpi... Niby nie robi to na mnie wrażenia - wszak zajęta jestem, o czym do znudzenia donoszę w każdym poście. Ale - trafiło się i nam kilka dni wakacji nad Bałtykiem, w "czerwopadzie"... Owszem, czasami (rzadko) świeciło nawet słońce i nie było sztormu, ale wiatr wiał jak zwykle (co lubię) i tropiki na ogół wyglądały tak:

Brawa dla pomysłodawców! Tropików w Krynicy Morskiej, znaczy się... Na szczęście my lubimy taką pogodę, uwielbiamy morze w różnych jego odsłonach. A kiedy wiało zbyt mocno, siedzieliśmy pod dachem i na pociechę jedliśmy pyszne truskawki giganty - mutanty (jakaś specjalna odmiana, dwa - trzy razy większa od przeciętnych truskawek), które najpierw nie budziły naszego zaufania, a potem smakowały wspaniale. Najlepsze truskawki w tym sezonie. I to na plaży.

Ponadto, odwiedzaliśmy świetną kawiarnię w Piaskach, ale inni też ją odwiedzali, bo była jedyna, więc nie było łatwo przekopać się przez walające się na podłodze dzieci i zabawki. Rodzice sobie odpoczywali, a dzieciątka podkopywały (z braku piasku, oczywiście) wielkimi łopatami nasze krzesła albo darły się wniebogłosy, bo małe i głodne były. Jakoś tych rodziców rozumiem, no bo co robić z dziećmi w takim "czerwopadzie" nad morzem? Ile godzin da się spacerować po plaży, w deszczu albo przy silnym wietrze?
Mimo to byliśmy zauroczeni miejscem, bo młodziutka właścicielka piekła pyszne (!) ciasta, bez żadnych cukierniczych świństw i lepsze niż niektóre domowe. (Wiem, co piszę, bo znam smak potwornych domowych gniotów jedzonych z sentymentu, przyzwyczajenia albo uwielbienia dla słodyczy ;)). No i herbata tam była w różnych smakach, w czajniczkach parzona. To nam wynagrodziło wszystkie kulinarne wpadki na Mierzei, o których już pisać nie będę, bo wywnętrzałam się na ten temat w poprzednim poście i nie chcę wyjść na totalną marudę. A dla podniesienia atrakcji - po drodze do kawiarni "Na Piaskach" mijaliśmy dziki...

Małe i duże wymuszacze jedzenia. Rozzuchwalone tak, że stają wokół samochodów na parkingu i, co bardziej lękliwym, nie pozwalają wyjść z auta... chyba że dostaną kanapkę! Miejscowi mają z nimi problem, naprawdę! A co najgłupsze - dzikom w lesie nie brakuje jedzenia i nie muszą go odbierać turystom w środku miejscowości. Tak więc zdjęcia pochodzą z Dzikich Piasków... Piękne dziki i dziczki, prawda?

Po powrocie najlepsze za to są nie dziki (i jak tu jeść dziczyznę, chyba już nie będę!), ale gołąbki... z wieprzowiną, a jakże, ups! Polecam gołąbki w taką pogodę, ale i dlatego, że kapusta jest jeszcze młoda, luźna i łatwo ją obgotować. Gołąbki z młodej kapusty proponuję z koperkiem (żadna to u mnie nowość, wiem) i z delikatnym sosem pomidorowo-śmietanowym.
Składniki:
- 60 - 70 dkg mielonego mięsa wieprzowego (wolę takie do młodej kapusty)
- 2 cebule
- 1 ząbek czosnku
- 2 jaja
- sól, pieprz
- ok. 1/2 szklanki bułki tartej (ja sypię na oko)
- kilka łyżek gęstej śmietany
- przecier pomidorowy
- pęczek koperku
- płaska łyżka mąki
- bulion albo wrząca woda i ekologiczna jarzynka
Robię to tak: W dużym garnku obgotowuję kapustę, z której uprzednio wycięłam głąb - tak, by dało się po kolei usuwać liście (kapustę obracam na długim widelcu). W tym samym czasie przygotowuję farsz: w misce mieszam trzepaczką jaja, startą na tarce cebulę, bułkę, przyprawy i posiekany koperek (dużo, prawie cały pęczek, jeśli nieduży, bez łodyżek). Następnie dodaję mięso i mieszam, dolewając w razie konieczności zimnej wody. Farsz gotowy. Wykładam go na ostudzone liście, zawijam ciasno i układam gołąbki w garnku z grubym dnem, wyłożonym liśćmi kapusty. Przekładam je - to ważne! - całymi gałązkami i łodyżkami pozostałego koperku, wrzucam pokruszony liść laurowy, zalewam wszystko przecierem pomidorowym z butelki albo kartonu i bulionem. Duszę do miękkości około godziny. Na koniec odlewam do osobnego garnka powstały sos pomidorowo-koperkowy, mieszam go ze śmietaną rozrobioną z mąką (ale czasami mąki nie używam wcale) i chwilę gotuję. Bywa, że dodaję jeszcze przecieru pomidorowego albo śmietany, soli i pieprzu do smaku. I znów ... koperek.
No właśnie - koperek uważam za sprawcę sukcesu tych zwyczajnych w końcu gołąbków. Poprawia on smak i mięsa, i sosu. Sprawia, że gołąbki letnie różnią się od zimowych. Spróbujcie, polecam. Przyznam, że mam do nich słabość ;)